środa, 19 lutego 2014

Radhe Vega


Didi po raz kolejny sprawiła mi ogromną niespodziankę podczas mojej walentynkowej wizyty w mieście doznań. To znaczy z założenia miała być to wspaniała niespodzianka, a dlaczego nie była?


Otóż didi w swej szczodrości zabrała mnie do kolejnej już indyjskiej restauracji. Pełna zachwytu, z błyskiem w oczach stanęłam przed RADHE VEGA  w nadziei na niezapomniane doznania nie tylko smakowe. Z zewnątrz budynek wyglądał obiecująco, złoty Taj Mahal wręcz zapraszał potencjalnych gości. Ze środkiem było już gorzej. Ale od początku. Kelnerka wskazała nam stolik i zaczęłyśmy przeglądać menu, zdjęcia potraw oczywiście bardzo ładne zachęcające do jedzenia, wybór ogromny. Zamówiłyśmy i z początku bardzo spokojne czekałyśmy na realizację. W między czasie mogłam co nieco rozejrzeć się po pomieszczeniu. Na ścianach dominował kolor brunatny połączony z ciemną czerwienią. Zasłony były za to koloru ciemno różowego, można by nawet powiedzieć fioletowego. W zasadzie prócz obrazu Kryszny ze swoją ukochaną i kawałka materiału zawieszonego gdzieś niedaleko naszego stolika z podobizną Ganeshy, nie można było poczuć w żaden sposób klimatu Indii. Nie zrażając się zbytnio brakami w wystroju, miałam nadzieję, że jedzenie będzie równie pyszne jak w poprzednich odwiedzanych przeze mnie restauracjach. Czekałyśmy na zamówienie ponad pół godziny, w między czasie słysząc odgłosy pracującej mikrofalówki, muzyki rodem z Bollywood zapewne puszczonej dla kucharza Indusa. Do tego wszystkiego czułyśmy swąd spalonych dań... Gdy już doczekałyśmy się i przyszła pani z przystawką okazało się, że Mix veg pakora to nic innego jak najtańsze warzywa (cebula, ziemniaki, kalafior) podane w cieście i odgrzane w mikrofalówce. 
Danie główne okazało się równie nie atrakcyjne, podano wczorajszy ryż basmati, Methi paneer,(dla didi), ser grillowany w sosie, który okazał się breją zawierającą mnóstwo cebuli i zaledwie dwa sery (o ile można to nazwać serem), oczywiście nie grillowane. Sos smakował jak gotowy  dostępny na polskim rynku dodawany do makaronu. Dla mnie została Malai Kofta, kuleczki serowe w liczbie trzy w towarzystwie ogromnej ilości słodkiego, mdłego sosu, którego nie sposób było zjeść całego. Do tego przypalony placek nan. Na deser, który okazał się przystawką z racji tego, że dostałyśmy go jako pierwsze zamówienie wypiłyśmy po szklance mango lassi. Pierwszy raz piłam ten napój, więc nie jestem w stanie obiektywnie ocenić jego jakości. Smakował mi w zasadzie najbardziej (może dlatego, że jako jedyny nie był podgrzewany), chociaż nigdy nic nie wiadomo... 
Obsługa tak jak wszystko pozostawiała  wiele do życzenia, brak kultury względem klienta jest moim zdaniem nie dopuszczalny, tym bardziej, że przecież nie przyszłam do baru mlecznego tylko do restauracji trzymającej z założenia jakiś poziom. Znowu przyszło nam czekać na podejście kelnerki z rachunkiem, co dało sposobność przyjrzeć się bliżej kucharzowi, gdyż wyszedł on do toalety dla gości w brudnej koszulce i klapkach kubota. W końcu didi straciła cierpliwość i już ubrana sama podeszła do kontuaru, aby zapłacić rachunek, kelnerka zdaje się nie widziała żadnego problemu w tym, że nas nie zauważała  przez tyle czasu.
Jedno jest pewne ani moja noga ani noga didi więcej w tym miejscu nie postanie. Mam wrażenie, że pan Piotr Starski pisząc rekomendację dla Radhe był w zupełnie innej restauracji.

piątek, 7 lutego 2014

Fatalne zauroczenie

Podczas zakupów w jednym z hipermarketów natknęłam się na film Bollywood. Cena była kusząca więc zdecydowałam się na zakup. Cieszę się, że nie wydałam zbyt dużo! 
Film oglądałam na raty, inaczej nie dałabym rady w ogóle go przełknąć. Historia młodego, dobrze zapowiadającego się piosenkarza nie zrobiła na mnie wrażenia. Główny bohater przez cały film w zasadzie śpiewał jedną piosenkę a był międzynarodową gwiazdą, związany  ze swoją przyjaciółką z dzieciństwa zamierza się z nią ożenić. Na drodze staje im piękna i przebojowa pani producent, zakochana na zabój w przystojnym piosenkarzu. Po wspólnie spędzonej nocy wszystko się komplikuje...

Historia może i nie byłaby taka zła, gdyby została inaczej przedstawiona. Gra aktorska w zasadzie nie istniała, tandetne kostiumy i zdjęcia raziły po oczach, a dialogi! Nie dało się słuchać! Gwiazdor bez charakteru, który nie potrafi rozwiązać swoich problemów miłosnych, dziewczyna, która wszystko wybaczy a nawet jest gotowa zaprzyjaźnić się z rywalką. Zagubiona, bogata producentka, która w dzieciństwie straciła ojca i chce zabić z miłości... No, błagam!! Co to jest?! Nic dziwnego, że Bollywood ma taką opinię w tym kraju skoro wypuszcza się na rynek polski takie cuda! Muzyka nie godna zapamiętania, wieczny wiatr we włosach wszystkich bohaterek, nawet w zamkniętym pomieszczeniu lub podczas jazdy samochodem- bez szyberdachu. Tandeta, tandeta, tandeta! Aż boli przy oglądaniu! Akcja dłuży się niemiłosiernie, mnóstwo niepotrzebnych scen i dialogów. Irytujący bohaterowie, brak jakiegokolwiek klimatu, choć film w Indiach kręcony. Oczywiście zakończenie z happyendem... Kompletny brak realizmu...Film tragedia, odradzam! Ocena to nic innego jak tylko 1\10. Nie doszukałam się niczego, co mogłoby ją podnieść. Z wyjątkiem pudelka...