Każdy szanujący się fan indyjskich filmów wie o czym jest ta historia. Bogata rodzina, pałac zamiast domu, adoptowany syn- wielka miłość do rodziców. Przepych i kicz na każdym kroku zalewa widza. Niepotrzebne sceny i dialogi sprawiają, że film staje się jeszcze dłuższy i monotonny...
Ale od początku... Pierwsze co rzuciło mi się w oczy i przy tym bardzo zraziło był ogromny dom, w którym nikogo nie było prócz pary małżonków i dzieci... kto sprzątał taki wielki obiekt? Wszyscy tacy piękni i młodzi, nawet stary pan domu wyglądał jak po botoksie... Wcześniej nie zwracałam na to uwagi, bądź mi to po prostu nie przeszkadzało. Rohan- najmłodszy syn wyrósł na muskularnego, przystojnego młodzieńca, oczywiście najlepszego we wszystkim czego się dotknął... Dawniej wzruszał mnie widok jego załzawionych oczu, dziś raczej denerwował... Starszy syn - Rahul porzucił rodzinny dom i wyjechał z ukochaną za granicę, oczywiście wcale się nie postrzał przez te 10 lat... Śmieszna wydała mi się scena, w której ojciec wyrzuca Rahula z domu, mówi to tak cicho a mimo iż ten drugi stoi na drugim końcu wielkiego pokoju wszystko słyszy i zalewa się łzami... Potem podchodzi do ojca, a ten się nawet nie odwraca... słychać grzmoty za oknem, wieje wszechobecny wiatr...
Matka oczywiście posłuszna swemu mężowi, prawie równemu bogom, nie może pogodzić się z utratą ukochanego syna, ich stosunki ulegają pogorszeniu a w końcowych minutach filmu żona przeciwstawia się mężowi. Trzeba przyznać, że to jedna z niewielu rzeczy jaka przypadła mi do gustu, to właśnie sposób w jaki przedstawione zostały role występujące w rodzinie i miejsce każdego jej członka. Ojciec najważniejszy, zawsze ma ostatnie słowo. Tak jak pierwsza część filmu przeszła w miarę gładko, tak druga przyprawiła mnie o ból głowy. Czerwone ferrari Rohana, Pooja w swoich mini bluzkach z tymi wymalowanymi koleżankami bez mózgu i jej cudowna metamorfoza...zgroza...! Wszystko co do tej pory śmieszyło, dziś było nie do wytrzymania. Tandeta, tandeta, tandeta...