Aby nie
siedzieć samej w ten cudowny dzień zakochanych pojechałam do didi. A didi, jak
to didi przyszykowała same niespodzianki! ;) Razem z moim szwagierkiem
wybraliśmy się do indyjskiej restauracji- czwartej już na mojej liście
odwiedzonych ;) Trzeba było z wyprzedzeniem rezerwować stolik a zwłaszcza
w taki dzień jak 14 lutego.
Restauracja
była przestronna, dobrze urządzona -choć ja bym co nieco zmieniła. W tle
cichutko dało się słyszeć indyjską muzykę. W zasadzie przynajmniej na początku
nie miałam zastrzeżeń i z uśmiechem obserwowałam wystrój i wybierałam danie
główne. Nie było słychać specyficznego dźwięku drzwiczek od mikrofalowi co
uznałam za dobry znak. Gdy złożyliśmy zamówienie chciałam wsłuchać się w muzykę
w tle, jednakże nie było to możliwe. Ciągle ktoś wchodził, wychodził – panował
straszny ruch i w sumie muzyka mogłaby całkowicie zostać wyłączona. Wnętrze
było surowe i jak na mój gust zbyt mało kolorowe, sprawiało wrażenie
niedokończonego. Kelnerki jednak były ubrane w indyjskie stroje, co prawda do
jeansów ale nie można mieć wszystkiego…
Zdążyłam
przyjrzeć się wszystkiemu a zamówienia jak nie było, tak nie było. Czekałam
cierpliwie pewna, że skoro tak długo trwa przygotowanie to musi być to coś
wspaniałego. Po godzinie na stole pojawiła się między innymi tika masala. Pamiętam tylko palenie w
przełyku… i smaczny biały ser. Jednakże większość smaków zagłuszała piekielna
ostrość potrawy, nie można było dokopać się do niczego innego. Nie wiem, czy to
prawidłowe czy też nie- nie mam porównania aż tak dużego, jednak rozczarowałam
się. Myślałam, że poczuję smaki Indii a nie tylko chilli…
Mimo krytycznych uwag serdecznie dziękuję didi i szwagierkowi za udany
wieczór walentynkowy! bahut, bahut... :)